Filtry

CO?

GDZIE?

Social Media
Fb Ig
  • en
  • Co: Gdzie:

    WYWIAD: NOTES NA 6 TYGODNI

    WSPÓLNICY WE WSPÓŁCZUCIU

    Z artytką wizualną Karoliną Brzuzan rozmawia Alicja Wysocka

     

    Od jakiegoś czasu zajmujesz się gromadzeniem przepisów na potrawy spożywane przez ludzi doświadczających skrajnego głodu. Następnie ten materiał wykorzystujesz do przygotowania kolacji dla galeryjnej publiczności, podczas której może ona poznać smak skrajnego niedożywienia. W tym roku przygotowałaś już trzy takie „głodowe uczty”. Ostatnia odbyła się niedawno w stołecznym CSW na zakończenie twojej indywidualnej wystawy NOMA. Ciekawi mnie, jak na te twoje działania reaguje publiczność?

    Poza CSW z moim projektem byłam jeszcze na festiwalu Alternativa w Instytucie Sztuki Wyspa w Gdańsku, a także przy okazji festiwalu Chantiers d’Europe orgnizowanego przez Teatre de la Ville przygotowałam serię stołów bankietowych dla gości kilku paryskich teatrów. Wszędzie tam serwowane były „rekonstrukcje potraw”, których historia powstania jest ściśle związana z różnymi sytuacjami skrajnych niedoborów żywności. Na potrzeby mojego projektu przyglądam się i badam przypadki kryzysów głodowych – każdy z nich jest konsekwencją ludzkich działań, a mówiąc wprost – działań politycznych. Serwowaniu dań towarzyszył opis kontekstu historycznego, świadectwa ofiar i ich wspomnienia. Sama forma wydarzeń różniła się od siebie, ale treść i wrażenia były, zdaje mi się, dość podobne. Częstą reakcją ludzi w sytuacji konfrontacji z tymi „daniami” jest milczenie. A właściwie specyficzny rodzaj milczenia, połączonego z pełnym zrozumienia spojrzeniem. Jest w tym spojrzeniu jakiś rodzaj współuczestnictwa we współczuciu. Oni współczują teraz i wiedzą, że ja też muszę współczuć, więc patrzą na mnie wzrokiem współuczestnika, wspólnika we współczuciu. Zawiązuje się między nami specyficzny rodzaj relacji – więź współczucia.

    Jest też drugi rodzaj widza: widz, który się śmieje. Na przykład przy próbowaniu czegoś, co boi się włożyć do ust, zaczyna nerwowo chichotać. Jednocześnie pada pytanie: „Ale naprawdę ludzie jedzą takie rzeczy? Naprawdę? „Tak, naprawdę!”.

    Jak doszło do tego, że zaczęłaś prowadzić badania kuchni głodowych? Jak zbierałaś materiały, bo rozumiem, że pochodzą one nie tylko z różnych miejsc, ale i z różnych czasów?

    Jeśli chodzi o zakres czasowy przyjęłam „zasadę żywego świadectwa”. Nie zajmuję się kryzysami żywnościowymi, które wydarzyły się wcześniej niż dziewięćdziesiąt kilka lat temu. Zakres terytorialny natomiast nie ma ograniczeń. Ważniejsze jest to, że nie zajmuję się przypadkami klęsk głodowych będących wynikiem czynników naturalnych. Niestety historii do zbadania wcale nie jest z tego powodu mniej.

    Postanowiłam zająć się problemem głodu i niedożywienia z wielu powodów. Jednym z nich jest fakt, że dostęp do żywności stanowi najbardziej podstawową potrzebę wszystkich żywych istot na Ziemi, stąd prawo do niego również powinno być priorytetem. Potrzeba ta jest dla nas absolutnie wspólna i nie podlegająca dyskusji, a jednocześnie prawo dostępu do żywności jest nagminnie łamane. Problem ten stanowi jeden z największych skandali współczesnej geopolityki. Śledzenie mechanizmów rządzących dystrybucją żywienia obnaża okrutną, można powiedzieć „kanibalistyczną” naturę współczesnego nam świata. Cytując B.W. Higmana: „śmierć głodowa w samym środku obfitości stanowi formę ludobójstwa spowodowanego świadomym zaniedbaniem lub bezdusznym stosowaniem mechanizmów cen rynkowych”.

    Używanie przez ciebie słowa przepis też jest paradoksalne, bo przecież w większości przypadków chyba nie są to przepisy tylko wszystko, co znajduje się pod ręką i nie jest trujące. A może zdarzają się sytuacje, w których w tych najskrajniejszych sytuacjach wciąż myśli się o tym, by potrawa była choć trochę smaczniejsza. Czy możesz podać jakieś przykłady?

    Faktycznie, w sytuacjach najbardziej skrajnych ciężko mówić o przepisach. Je się to, co choć na trochę przedłuży życie lub zagłuszy nieznośne odczucie głodu. Trudno mówić o „przepisie” w przypadku wydłubywania niestrawionego ziarna ze zwierzęcych odchodów. Kiedy jednak człowiek ma jakikolwiek wybór, woli „jeść po ludzku”. Mam na myśli na przykład takie strategie jak „jedzenie gorącej wody” nalewanej chochlą z wazy do talerzy, by potem zjeść ją powoli łyżką. Albo tworzenie różnego typu namiastek codziennych produktów żywnościowych, np. kawy z podpieczonego chleba. Bo jedzenie to również kultura. Człowiek okazuje się być bardzo kreatywny w walce o zachowanie ludzkiej godności. Ta walka nierzadko odbywa się właśnie na talerzu. Niektórzy potrafią odmówić jedzenia zwierzęcej karmy i umrzeć z głodu, w obronie swojej ludzkiej godności. Jednocześnie wiemy, że głód jest w stanie zamienić człowieka w bestię, skłonić do czynów, których nigdy by się po sobie nie spodziewał.

    Gdy patrzę na zdjęcia potraw z paryskiej kolacji – paradoksalnie wydają się one bardzo atrakcyjne wizualnie…

    Tak, to był celowy zabieg. Na talerzach podane zostały substancje, które zwykle nie są postrzegane jako spożywcze: glina, kora, skóra, ale też stary chleb, owady – wszystko serwowane jak w sesji magazynu kulinarnego. Substancje przygotowane w takiej a nie innej formie miały za zadanie najpierw uwieść widza, by za chwilę zrobić coś jeszcze innego: poszerzyć jego świadomość. Te „abstrakcje spożywcze” obrazują absurdy chorych systemów politycznych, idei ekonomicznych czy wojny. Obok talerzy z jedzeniem znajdował się opis, który zdradzał, jakie historie kryją się za tymi dziwnymi produktami, oraz w jakich warunkach one powstały. W pewnym sensie kosztując głodową potrawę, można spróbować, jak smakuje np. wojna w Syrii, oblężenie europejskiego miasta, czy holokaust.

    Trochę w związku z twoim projektem, a trochę w kontrze do niego: zastanawia mnie obecne zainteresowanie tematem jedzenia: od programów telewizyjnych, przez książki kucharskie, magazyny, po wspólne gotowanie. I ta ciekawość zagarnia coraz nowe pola: dość dużą popularnością w internecie cieszy się strona Dziki ogród botanika Łukasza Łuczaja, w ramach której prowadzi on warsztaty z przygotowywania potraw bazujących na dzikich roślinach jadalnych oraz insektach. Zresztą gdy porównamy ze sobą twoje i jego propozycje, te ostatnie jawią się jako absolutny luksus… Z kolei w wakacje w parku Bródnowskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej zorganizowało Piknik roślinny, podczas którego kucharz Michał Gniłka serwował dania z chwastów. Jak myślisz, dlaczego się tak dzieje i skąd bierze się to nagłe zainteresowanie takimi formami żywienia?

    Hmm, nie wiem. Chyba, żeby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy najpierw zadać sobie inne: Czy zainteresowanie dziko rosnącymi roślinami jadalnymi jest częścią szału kulinarnego, jaki ogarnął Polaków czy zjawiskiem należącym do innej kategorii? Może zwyczajnie świat zachodni jest ciekawski i szuka nowinek w tym, co zapomniane. Może zmęczyliśmy się już światem wirtualnym, w którym spędzamy coraz więcej czasu, i dlatego na powrót interesuje nas to, co materialne, ściśle związane z naszymi ciałami, czyli jedzenie. Możemy też sformułować bardziej katastroficzny scenariusz i potraktować tę tendencję jako przejaw intuicji gatunku. Nadrabiamy od lat zapomnianą, podstawową umiejętność zdobywania pożywienia, niezbędną do przetrwania w sytuacji, gdy przestanie funkcjonować system zaopatrywania w żywność.

    W gruncie rzeczy jednak jedzenie tworzone w czasie głodu ma niewiele wspólnego z przepisami tworzonymi na bazie dzikich roślin, o których mówisz. Dania z chwastów przygotowywane są przez kucharzy z myślą o smaku, wartościach odżywczych lub jako zwykła ciekawostka. W daniach głodowych natomiast rządzi logika: jedz wszystko, co cię nie zabije, w tak dużych ilościach, w jakich się da.

    No tak, ale to zainteresowanie czasem przybiera zupełnie absurdalne formy. Słyszałaś o BJ-ingu, bijącym rekordy popularności w Korei Południowej. Osoba nazywana BJ-iem spożywa przygotowane przez siebie posiłki przed kamerą internetową. Oglądają ją miliony Koreańczyków. Cały ten jedzeniowy performens ociera się o grubą perwersję, ale jest w swojej osobliwości fascynujący…

    Kulinarny voyeryzm to trend pojawiający się w wielu miejscach, nie tylko w Korei. Po rewolucji seksualnej przyszedł czas na jedzenie. To, co prywatne, staje się publiczne. Mówi się, że jedzenie jest nowym seksem. Ludzie chyba też są trochę zmęczeni światem cyfrowym, na nowo odkrywają doświadczenia cielesne. W tym wypadku oglądanie procesu jedzenia, wydaje się więc jakby wracaniem do korzeni. Czy oglądający Mok Bang sprawiają sobie przyjemność, patrząc na cudze spełnienie? Nie wiem. Trzeba by zapytać samych praktykujących.

    Całe zjawisko można by też tłumaczyć samotnością. Kulinarni trendsetterzy w 2014 roku nawoływali: „Nigdy już nie będziesz jadł samotnie”. Kultura Korei opiera się na wartościach rodzinnych, wspólnym jedzeniu posiłków. Wraz z nowoczesnością rośnie liczba singli, mieszkających w pojedynkę. Tworzą więc oni tymczasową wspólnotę, gromadząc się za pomocą internetowych łączy. Nie wartościowałabym tego zjawiska. Bardziej perwersyjna wydaje mi się terytorialna i historyczna bliskość Korei Północnej. Mam na myśli fakt, że jeszcze niedawno było to zjednoczone państwo, a cały półwysep zamieszkuje homogeniczna grupa etniczna. Nie ma naturalnych powodów, by kraje te tak bardzo się od siebie oddaliły. Jednak codzienne życie ich obywateli różni się istotnie. Gdy w Korei Południowej ludzie bawią się w podglądanie innych pochłaniających olbrzymie ilości jedzenia, na terytorium Koreańskiej Republiki Ludowo- Demokratycznej ludzie walczą z głodem, co doskonale pokazuje, jak bardzo głód stanowi konsekwencję działań politycznych. Problem niedożywienia w KRLD jest tak ogromny, że od czasu podziału królestwa na dwa państwa średnia wysokość dorosłego mieszkańca KRLD obniżyła się o 3 cale.

    Skoro już rozmawiamy o innych kulturach, opowiedz o swojej podróży po Azji w ramach głodowego projektu.

    Odwiedziłam Kambodżę i Birmę – kraje o kompletnie różnej historii i mentalności ludzi. Obydwa mocno doświadczone i skrzywdzone przez klasy rządzące. Oba w trakcie transformacji. Birma prężnie, ale nieufnie, zastępuje wojskowy reżim demokracją i kapitalizmem. Raduje się każdym dniem wolności, jednocześnie będąc niepewna jutra, podejrzliwa wobec prawdziwych zamiarów tej pseudo-demokracji. To kraj uczciwy, szanujący swą godność, troskliwy wobec przybysza z zewnątrz.

    Kambodża mnie przeraziła. Byłam tam zbyt krótko, by wydawać jakieś jednoznaczne sądy, ale wrażenie pozostało bardzo smutne. Jakby cios wydany przez dyktaturę Pol Pota sprawił, że część społeczności uległa zbiorowemu lękowi, generującemu agresję. Naród ten wydaje się być dogłębnie zraniony. Zresztą w jakimś sensie przypominał mi Polskę, z naszą tendencją do kombinacji, naturalnie pojawiających pomysłów, jak oszukać system czy naginać reguły. Zastanawiam się, czy ta umiejętność nie pojawia się w narodach, dla których jest ona niezbędna do przeżycia? W systemach funkcjonujących w taki sposób, że tylko ich omijanie pozwala przetrwać? To łamanie prawa, kombinowanie i kłamstwa są jakby po cichu wpisane w reguły politycznej gry. Ty, obywatelu będziesz musiał to robić, aby przetrwać, a my – władza, zgodnie z prawem, będziemy mogli cię ukarać, ograbić, wydalić. W Kambodży rząd jest skorumpowany, prawo właściwie nie funkcjonuje, dochodzi do grabieży ziemi, a niewolnicza praca to codzienność.

    Podczas pobytu skupiłam się na badaniu okresu panowania Czerwonych Khmerów. Ich pomysły szybko i skutecznie doprowadziły do katastrofy. Podczas budowy nowego społeczeństwa kraj zamieniono w wielki obóz pracy. Od wprowadzonego przez Pol Pota „roku zero” wszystkie działania koncentrowały się na tworzeniu społeczeństwa rolniczego, bez pieniędzy, edukacji i medycyny. Pseudo komunistyczną równość faktycznie udało się osiągnąć: wszyscy mieli równy dostęp do nędzy i cierpienia. Oczywiście wyłączając klasę rządzącą. „Miała być równość, ale oni jedzą świnie, a my kamienie” – mówili zawiedzeni obywatele. Między ‘75 a ‘79 rokiem na skutek głodu, tortur i egzekucji zginęła prawie jedna czwarta narodu. Na pierwszy odstrzał szła klasa inteligencka. Rozmawiałam z jedną z czterech osób, którym udało się przetrwać więzienie Tual Sleng. Utworzone zostało ono w budynku zamkniętej szkoły, po zniesieniu edukacji. Obecnie mieści się tam muzeum ludobójstwa. Głównym posiłkiem więzionych ludzi była zupa – rozgotowany w brudnej wodzie ryż. Dostawali dziennie łyżkę takiego kleiku. Mój rozmówca przetrwał tylko dlatego, że uznano go za jednostkę czasowo przydatną: był inżynierem. Przetrwał również malarz, ale niestety nie udało mi się z nim porozmawiać.

    Ludność miast przymusowo przesiedlono na tereny wiejskie do stworzonych tam tzw. kolektywnych gospodarstw rolnych, de facto były to obozy niewolniczej pracy. Ich mieszkańcy musieli nauczyć się wytwarzać nowe strategie przetrwania. „Udajesz, że musisz iść za potrzebą. Ukryty za drzewami łapczywie i w strachu zrywasz liście z drzew i w pośpiechu konsumujesz. Masz nadzieję, że cię nie zatrują.” Albo: „Bezkrwawe insekty i płazy zjadasz na surowo, te z krwią musisz przypiec na ogniu. Musisz uważać, bo to nielegalne.” Oto jak władza potrafi karmić swoich obywateli.

    Kogo badałaś w Birmie?

    Birma ma urodzajną glebę i idealne warunki atmosferyczne do wzrostu roślin, ale gospodarka kraju nie wykorzystuje tego potencjału. Oni mówią: jeśli masz ryż, sól oraz wodę – to masz już potrawę. Naturalne bogactwo Birmy zapewnia pożywienie nawet tym, których całe rodziny żyją za mniej niż dolara dziennie, a jest ich wielu. Tam ludzie nie proszą o dużo. Rząd nie bardzo kwapi się do tego, by zmienić tę sytuację. Gdy w 2008 roku deltę Iriwadi nawiedził cyklon Nargis, jeden z szanownych dygnitarzy ograniczył się do komentarza: „Jak to nie mają co jeść? Jest dużo wody, niech więc jedzą żaby”. Przez długi czas niewydolny w niesieniu pomocy reżim nie wpuszczał pomocy humanitarnej z zewnątrz. Kiedy pytałam, co w tamtym czasie można by uznać za potrawę świadczącą o głodzie, zobaczyłam smutek w oczach moich rozmówców i usłyszałam: „Kraby. Kraby jedzące zalegające w wodzie ludzkie zwłoki”.

    Odwiedziłam również region Arakan, graniczący z Bangladeszem. Trzeba nadmienić, że Birma jest bardzo zróżnicowana etnicznie, a mieszkańcy żyją zazwyczaj obok siebie w zgodzie. Inaczej ma się rzecz z mieszkającym tam również 800 tysięcznym muzułmańskim ludem „Rochindza”, przez Birmańczyków uparcie nazwanym „Bengalczykami” na znak ich pochodzenia. Nieszczęśliwie grupa ta zdobywa pierwszeństwo w konkursie na najbardziej niechcianą mniejszość narodową świata. Birmańska władza odbiera im podstawowe obywatelskie prawa, jak choćby prawo do przemieszczania się czy liczby posiadanych dzieci. Gdy w 2012 mieszkańcy miasteczka Sitwe z buddyjskim mnichem na czele zaczęli palić ich domy, meczety i sklepy, tych, którzy nie uciekli, zamknięto w obozach. Działające tam zewnętrzne organizacje pomocowe pomagają tylko osobom oficjalnie zarejestrowanym. Reszta znajduje się w krytycznej sytuacji. Birmański rząd nabiera wody w usta, nie mając pomysłu na rozwiązanie kryzysu. Niektórzy uciekają na łodziach, po czym utykają na nich niewpuszczani na ląd Tajlandii czy Malezji. To dość dramatyczna sytuacja, zważywszy na fakt, że zapasy żywności i wody zawsze w pewnym momencie się kończą. Udało mi się dostać do takiego obozu. Bardzo czyste miejsce. Starsze dzieci na piaszczystych uliczkach uczą te mniejsze alfabetu. Skrajnie inny obraz niż ten, jakiego można by się spodziewać po tych, których zwykło nazywać się „małpami nie ludźmi”. Zaproszona do jednego z bambusowych domków przyglądałam się, jak stworzyć apetyczny posiłek z rybich flaków, pożyczonego ryżu i przypraw.

    Wiesz, dojmujące wydaje mi się, że coś tak podstawowego jak jedzenie i nie mówię tu o żadnym jego wyrafinowaniu, może być wyznacznikiem statusu społecznego. Na przykład w Afryce jedzenie mięsa automatycznie winduje cię o klasę wyżej.

    No to jest dość oczywiste: ci, których nie stać na mięso jedzą warzywa lub sam sos. Ugali, czyli mące kukurydzianej zmieszanej z wodą, towarzyszy w zależności od finansowych możliwości jednostki, dodatek w postaci sosu, warzyw lub mięsa. Ten status społeczny nie wynika z żadnych kulturowych uwarunkowań, jest on czysto materialny.

    Jak mówił Amarja Sen: „Ludzie nie mają, co jeść nie dlatego, że brak jest żywności, ale dlatego, że ich na nią nie stać”. Choćby dlatego tak bardzo oburzające są zabawy bankierów, spekulujących na rynku żywności i brak regulacji tej kwestii. Nie trzeba chyba dodawać, że zwiększanie nierówności społecznych nie leży w interesie nas wszystkich, bo generuje konflikty i przemoc. Skąd niedaleka droga do destabilizacji i wojen. Mamy przecież obecnie do czynienia z taką właśnie „falą” zdesperowanych ludzi, którzy starają się przetrwać, szukając schronienia w Europie. Podnoszenie cen żywności między 2006 a 2008 rokiem ma w tym zjawisku swój udział.

    Ciekawe są momenty, gdy w tę nagą materialność, zmieniającej się wraz kryzysami kuchni, wkradają się wątki kulturowe. Dobrym przykładem może być potrawa, którą niedawno stworzono w Syrii. Uznawana w Azji za przekąskę szarańcza w wielu miejscach jest kojarzona z robactwem. Stąd w przepisie pochodzącym z syryjskich miast oblężonych przez prezydenckie armie, pojawia się ona jako ostateczność. Cytuję: „Dzisiejsza potrawa, po tym jak zmienimy jej kształt, może stać się dobra i smaczna. Usuwamy głowy owadów i pozbywamy się ich. Odwłoki i nogi oddzielnie smażymy na oleju. Oliwę mieszamy z przyprawami i gotową mieszanką polewamy smażące się części owada. Po kilku próbach i ostatecznym przekonaniu się co do smaku, może stać się ona pożywnym posiłkiem.” Pomijając na chwilę fakt, przez co muszą przechodzić mieszkańcy Syrii, sam opis przygotowania potrawy to wymowna metafora. „Musimy odciąć głowę i pozbyć się jej” – wtedy niejadalne stanie się jadalne. Nie tylko głowę owada musimy odciąć, musimy się również pozbyć własnej głowy, to znaczy kulturowych przyzwyczajeń. Takie często są potrawy głodu. W Polsce w czasie wojny, też trzeba było stosować tę strategię, konsumując choćby szczury czy domowe koty.

    W dobie rozkwitu antropologii jedzenia, ty zajmujesz się antropologią nie-jedzenia; wielkiego głodu. W jaki sposób przekładasz zebrane przez siebie przepisy na język sztuki?

    Z zebranej dotychczas wiedzy korzystam przy konstruowaniu obiektów rzeźbiarskich, na przykład takich, jakie pokazałam w ramach ostatniej wystawy w CSW. To absurdalna sytuacja, ale często tym kryzysowym produktom spożywczym: glinie, korze, skórze, bliżej jest właśnie do substancji rzeźbiarskich niż „jedzenia”. Spalony cukier, w czasie wojny wydobywany w celach spożywczych ze zbombardowanych cukrowni, to estetycznie pociągający materiał. Można na niego patrzeć, można go posmakować, można poprzez niego zacząć myśleć. Wydaje mi się, że czym innym jest opowiadanie o polityczności głodu, a czym innym bezpośredni kontakt z materiami, które stanowią rodzaj bezpośredniego świadectwa. Cytując Zygmunta Baumana: „Słowa tracą swoje sensy. Są podczepiane do zupełnie innych głosów”. Jeśli więc nie słowa, to jakie języki? Dla mnie ciekawym zagadnieniem jest kwestia, jak budować obrazy – reprezentacje, które jednocześnie nie są ilustracjami? Jakiej można użyć tu estetyki? Gdzie jest ten moment, gdy estetyka staje się przekroczeniem? W jaki sposób używać obrazów, żeby pozwalały patrzeć, ale nie zawadzały widzieć? Wreszcie za pomocą jakich strategii przedstawić, wystawić tę cholerna realność rzeczy?

    Mówiąc o strategiach, bardzo interesuje mnie to, jak możemy używać zmysłów, które zwykle nie są kojarzone z komunikacją, aby mówić o kwestiach politycznych czy społecznych. Czy cokolwiek jeszcze mówią nam o świecie przysłowiowe już przecież „zdjęcia dzieci z wydętymi brzuszkami”? Może uda nam się lepiej pojąć ich sytucję poprzez smak czy zapach? Te zmysły są trudniejsze do oszukania, niż na pozór racjonalnie sformułowane przez nas poglądy, będące często wykwitami lęku i braku wiedzy. Dlatego osobiste odczuwanie tego, co jest doświadczeniem „tych obcych” szybko nas do nich przybliża. Smak jest jednym z pierwszych języków, za pomocą którego poznajemy świat. Małe dzieci mają naturalną skłonność brać wszystko do buzi. Dzięki temu zabiegowi, tłumaczą sobie otaczającą je rzeczywistość. Bardzo ciekawi mnie ten pierwszy język, wspólny wszystkim ludzkim istotom na całej ziemi.

    Obiekty czy sytuacje, które tworzę, nie zawsze używają zmysłów jako tworzywa. Czasem chodzi właśnie o „materię jako taką”. Zrobiłam ostatnio rzeźbę o tytule 3 cale. To fragment kości przycięty do formy sześcianu o takich właśnie wymiarach. W sposób bezpośredni- materialny, pokazuje ona, jakie są skutki nierówności społecznych. To nie jest teoria, ale konkret. Mam na myśli to, o czym już wspominałam wcześniej – fakt, że obywatele Korei Północnej są niżsi od swoich etnicznych braci z południa o 3 cale. To jest prawie 8 cm kości.

    Oprócz tych działań twoim głównym projektem pozostaje Głodowa Książka Kucharska, na jakiem etapie jej tworzenia teraz jesteś? Rozumiem, że chciałabyś w niej umieścić aktualne przepisy?

    Taki jest plan. Niestety wciąż pojawiają się nowe wątki. Świat zawirował. Czeka mnie więc jeszcze dużo pracy.

     

    Dodaj przepis